Aplikacje nie czynią mnie lepszym graczem
Ostatnimi czasy nałogowo zagrywam się w Through the Ages: A New Story of Civilization w aplikacji na Androida. Apka jest doskonałym przeniesieniem papierowej wersji gry na urządzenia mobilne. Ale…
Po wczorajszej partyjce w fizyczną wersję Cywilizacji: Poprzez Wieki naszła mnie taka mała refleksja: w przypadku elektronicznych implementacji bardziej złożonych gier przez to, że nie muszę czuwać nad prawidłowym przebiegiem pewnych procesów i mechanik (bo komputer wszystko zrobi za mnie), to niektóre akcje wykonuję na autopilocie i gram jakby od niechcenia – szczególnie mocno objawia się to podczas partii z wirtualnymi przeciwnikami. Obcując z fizyczną wersją gry zawsze zagłębiam się w niuanse mechaniki i znacznie staranniej kontroluję wszystkie statystyki. Aplikacje odwalają za nas brudną robotę w kwestii automatyzacji obsługi danej gry (co ma rzecz jasna swoje zalety), ale nie sprzyja to lepszemu zapamiętaniu jej reguł i zrozumieniu zachodzących w niej zjawisk. Nie przestawiam fizycznie żadnych komponentów i nie analizuję w pełni ciągu przyczynowo-skutkowego podejmowanych akcji, tylko wciskam guzik i wszystko “dzieje się” przed moimi oczami. Nie muszę zastanawiać się, co z czego wynika i czy jest zgodne z zasadami – apka dba o to, że na pewno tak jest. To trochę jak, jakby skserować zeszyt od kolegi, a nie przepisać całość odręcznie. Wiadomo, pierwsza opcja jest szybsza i wygodniejsza, ale czy aby na pewno wychodzi nam na dobre? Drugi przypadek wymaga wprawdzie większego nakładu sił, ale wiedza utrwala się przecież znacznie lepiej.
Nie wiem jak Wy, ale w przypadku grania w takie Race for the Galaxy albo Cywilizację: Poprzez Wieki w wersji elektronicznej mam tak, że… nie staję się lepszy w te gry. Rozgrywam partię za partią, ale ile bym nie grał, to mam wrażenie, że stoję w miejscu, a w najlepszym wypadku idę do przodu w żółwim tempie. Testuję wprawdzie różne strategie, ale… nie pozostawia to u mnie jakiegoś głębszego śladu. O wiele więcej uczę się grając z kimś przy stole. Raz, że spędzam wtedy dużo więcej czasu nad planszą (co pozwala mi lepiej „chłonąć” całe to doświadczenie), a dwa, że nigdy nie robię wtedy bezmyślnych ruchów „na szybko” – każda akcja jest efektem starannych kalkulacji i wymusza pełne zrozumienie wszystkich zależności.
Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że apki są „be” i nie warto po nie sięgać – wręcz przeciwnie, to świetny sposób na stały kontakt ze swoimi ulubionymi grami. Nie jest też tak, że oferują jedynie „bezmyślne doświadczenie”. To, że niżej podpisany dość opornie przyswaja wiedzę wyniesioną z partii online o niczym nie świadczy, przecież mnóstwo ludzi do perfekcji opanowało takiego Tzolk’ina czy Zamki Burgundii właśnie w toku setek godzin spędzonych w sieci. Rzecz w tym, że wszelkiej maści aplikacje (a szczególnie te oferujące potyczki ze sztuczną inteligencją) nie są tak angażujące dla wszystkich zmysłów i wyręczają nas w konieczności podejmowania pewnych fizycznych działań, a przez to ich wpływ na proces uczenia się gier jest mniejszy. Patrząc w ekran telefonu nie jestem w stanie zbudować sobie w głowie świata gry i jego pajęczyny zależności z taką samą dokładnością, dlatego też zawsze będę uważał aplikacje za tymczasowy substytut planszówek, a nie ich równorzędną alternatywę.